Recenzja filmu

Furiosa: Saga Mad Max (2024)
George Miller
Anya Taylor-Joy
Chris Hemsworth

Kurioza

Skala wizji imponuje, a na poziomie konceptualnym heavymetalowy surrealizm pracuje bez zarzutu. Brakuje mi jednak w filmie mocy w scenach akcji. 
Kurioza
Życia krąg albo wieczne koło popkultury. Franczyza się rodzi, dojrzewa, przekwita i umiera. A potem rodzi się ponownie, by znów wejść w dorosłość i zamienić się w proch. "Furiosa: Saga Mad Max" jest zamaszystą relacją z drugiej młodości kina o chromowanych zębach, silnikach V8 oraz napełniających płuca spalinach, a także świadectwem Bóg wie której młodości reżysera George'a Millera. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że buchająca ogniem i ociekająca smarem maszyna zaczyna jechać na oparach.   

 

W przeciwieństwie do "jesiennych" dzieł wielu mistrzów współczesnego kina, powrót Millera do klasyki postapokaliptycznych narracji nie był ufundowany wyłącznie na nostalgii. Reżyser o tak dziwnej filmografii, że zmieściło w niej pięć części "Mad Maxa", "Czarownice z Eastwick", sequel "Babe – świnki z klasą" oraz animacja "Happy Feet. Tupot małych stóp", nie odpalił silników tylko po to, by zdyskontować pokoleniowy sentyment. Chciał rozruszać atomy w skostniałym kinie akcji; przypomnieć nam, że sednem tegoż gatunku wciąż są ruch, materia, fizyka obiektów, ciało uderzające o ubity piasek, metal trący o metal. "Furiosa" podąża wyznaczoną przez niego "drogą gniewu", lecz równocześnie rozwija mitologię świata po nuklearnej zagładzie. To film znaczenie większy – nie tylko z powodu dwuipółgodzinnego metrażu, ale także w zakresie tematycznych poszukiwań, w skali barokowej wizji oraz w spektrum stylistycznych rozwiązań. Na dobre i na złe. 

Znamy doskonale ten rodzaj strategii artystycznej i związanego z nią ryzyka. "Powrót Batmana" Tima Burtona, "Matrix: Reaktywacja" rodzeństwa Wachowskich, gra wideo "Doom: Eternal" studia id Software… Wszystko to tytuły z cyklu "naturalna kolej rzeczy"; przetrącone arcydzieła, w których pierwotną czystość konceptu złożono na ołtarzu tzw. worldbuildingu. W "Furiosie" zmianę sugeruje już sama struktura – utwór podzielono na rozdziały o pretensjonalnych tytułach, narracyjną ramą jest starotestamentowy moralitet, a kodem estetycznym – biblijna ikonografia. Bohaterka, która kiedyś zmieni się w bezwzględną twardzielkę na usługach lokalnego watażki, na razie jest bezwolną, uprowadzoną przez maruderów dziewczynką. Nikczemny Immortan Joe – w poprzednim filmie personifikacja totalitarnej opresji – to póki co jeden z graczy w krwawej rozgrywce o władzę na Pustkowiach. "Na drodze gniewu" miało prosty wektor: jazda na południe, powrót na północ, a po drodze rozwałka, wszystko na szóstym biegu. "Furiosa" oddycha zmianą lokacji, tempa, stawki. Tamten film rozgrywał się w ciągu kilku dni. Akcje tego obejmuje piętnaście lat. I tak dalej, w ten deseń. 


Jeśli nie domyślacie się jeszcze, co z tego wszystkiego wynika, to zdradzę, że podobne fabularne rozdanie nie klei się za dobrze z akcją. Nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że stan gry między tekturowymi postaciami jest dla Millera ważniejszy niż mnożenie kinetycznych atrakcji. Coś jest jednak na rzeczy, skoro w trakcie seansu potrafi dopaść nuda. Przestrzeń w filmach z kultowej serii ma szczególne znaczenie. Jest esencjonalna dla narracji w sensie czysto użytkowym: każda kraksa, eksplozja i kaskaderski fikołek są fantastycznie wyeksponowane na tle pustynnej otchłani. W najlepszym przypadku służy psychizacji krajobrazu i oddaje stan ducha bohaterów na wojennej ścieżce lub na szlaku zemsty. W "Furiosie" tymczasem inscenizacja przesuwa surową opowieść o najniższych instynktach i odruchach bezwarunkowych w rejony kina fantasy – ujęcia ustanawiające z pustynnej Cytadeli można pomylić z wizytą w tolkienowskim Rivendell. Oczywiście, dostrzegam odwagę i bezkompromisowość w takim przesunięciu akcentów. Świat Furiosy i spółki nie jest jednak w moim przekonaniu na tyle interesujący, by narzucać widzowi tę perspektywę.  


Wcielająca się w mściwą amazonkę Anya Taylor-Joy ma wystarczającą charyzmę, prezencję i technikę, by utrzeć nosa malkontentom lobbującym za cyfrowym odmłodzeniem Charlize Theron (a nawet tym, którzy lamentują na nieobecność Maxa Rockatansky'ego w filmie zatytułowanym "Mad Max") – Miller daje jej wystarczająco dużo przestrzeni, by większość gwałtownych i subtelnych emocji odegrała bez pomocy scenarzysty. Z kolei wcielający się w nemezis tytułowej bohaterki Chris Hemsworth, ze sztucznym nosem oraz ceratową peleryną imitującą jego "boskie" szaty z uniwersum Marvela, zagrywa się tak, jakby jutra miało nie być. Skala wizji imponuje, a na poziomie konceptualnym heavymetalowy surrealizm pracuje bez zarzutu. Brakuje mi jednak w filmie mocy w scenach akcji – są świetnie wymyślone, lecz ani maszyny, ani ludzie nie mają odpowiedniego ciężaru. Całość miewa dziwaczny "plastikowy" look, a cyfrowa korekcja efektów specjalnych bywa zbyt jaskrawa; późny George Miller wchodzi w klincz z wczesnym Zackiem Snyderem. Na miejscu reżysera nie ilustrowałbym też napisów końcowych fragmentami "Na drodze gniewu". Po co podsycać tęsknotę za filmem, w którym udało się niemal wszystko? 

Jasne, póki silnik pracuje jak należy i żaden z cylindrów się nie krztusi, można jechać przed siebie. Jednak "Furiosa" – o ile rzeczona "saga" w ogóle doczeka się kontynuacji – to kiepski omen na przyszłość. Ostatni przystanek przed metą, za którą czeka autoparodia. Wykrzyczany w gniewie i ekscytacji okrzyk "mocniej, lepiej, więcej!" powinien być w filmie metaforą całej filozofii twórczej. Niestety, jest tylko echem na wietrze. 
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones